sobota, 26 sierpnia 2017

Earl Grey Dilmah

Przez tyle lat i postów jeszcze nie poświęciłam osobnego wpisu mojej ulubionej codziennej herbacie, którą od dawna piję hektolitrami.

Mowa o torebkowym wydaniu Earl Grey Dilmah. Z uwagi na pakowanie to bardzo wygodna herbata do zaparzenia w pracy i w domu, gdy brakuje czasu lub ochoty na celebrację w stylu np. gong fu cha. Testowałam już wiele Earl Greyów różnych firm (Ahmad, Tetley, Lipton, Twinnings, Tea Club, Premier's Tea) i żaden z nich aromatem i smakiem nie dorównywał Dilmah. 
W naparze Dilmah odczuwalna jest równocześnie nuta i goryczka czarnej herbaty oraz wyrazisty smak bergamotki. Pyszności! :)

Poniżej czarka z herbatą w towarzystwie chińskiego czajniczka yixing, orientalnego słonika-świecznika oraz indyjskiego mosiężnego naczyńka na czterech nóżkach. :)
Gdy robiłam poniższą fotografię, byłam przekonana, że jedynym (quasi)indyjskim elementem na fotce będzie słonik (wzornictwo indyjskie, mimo iż "made in China" ;)), jednak w trakcie pisania tego posta podkusiło mnie, żeby sprawdzić, jakiej produkcji jest starodawne naczyńko. No i proszę, na denku widnieje napis: MET HLS INDIA". Co za zbieg okoliczności! :)  


Sama herbata Earl Grey to produkt o mieszanej chińsko-brytyjskiej proweniencji. Popularną legendę o herbacianym darze, jaki otrzymał Charles hrabia Grey od pewnego mandaryna chińskiego w podzięce za uratowanie syna raczej należy uznać za ubarwioną. Sam lord nie był nigdy w Chinach, nie znano tam również metody dodawania do naparu olejku bergamotowego. Grey mógł więc otrzymać czarną herbatę od chińskiego ambasadora w Wielkiej Brytanii, jednak bez dodatku bergamotki. Aromat bergamotowy mógł zostać dodany później, w trakcie brytyjskich eksperymentów herbacianych. Więcej o historii Earl Greya i domysłach badaczy na temat podarowanej lordowi chińskiej herbaty można poczytać np. tu i tutaj.  

Wszystkim pijącym Earl Greya życzę miłej degustacji! :)


wtorek, 15 sierpnia 2017

Thé en Occitanie

Uwielbiam zbierać herbaty i herbaciane wspomnienia z różnych zakątków świata.
Na Środkowym i Dalekim Wschodzie jeszcze nie byłam, muszą mi więc wystarczyć indyjskie, chińskie i japońskie herbaty dostępne w Polsce. Bliskowschodnich (a ściślej arabskich) wpływów liznęłam trochę w słonecznej Andaluzji, a teraz nadszedł czas na Oksytanię, chociaż bardziej podoba mi się nazwa Langwedocja.

Oksytania (Occitanie) to nowy region w południowo-zachodniej Francji powstały w styczniu 2016 na mocy połączenia dwóch dawnych departamentów Languedoc-Roussillon i Midi-Pyrénées. Jego obecna nazwa i kształt bardziej odpowiada historii tego obszaru.
Marzyłam o odwiedzeniu Oksytanii przez kilkanaście lat, odkąd dowiedziałam się o bogatej mieszance kulturowej tego regionu. Swego czasu interesowałam się wierzeniami i kulturą albigensów oraz przede wszystkim twórczością truwerów i trubadurów!
Wprawdzie już dawno temu moja fascynacja tym zagadnieniem osłabła, jednak cieszę się, że mogłam wreszcie zobaczyć najważniejsze ośrodki ruchu katarów.

À propos trubadurów... nawet mają swoją ulicę w Carcassonne. :)


Jak już wspominałam nieraz na blogu (tu i tutaj), w Andaluzji tradycja picia herbaty jest nadal bardzo silna, w każdym mieście można natrafić na urokliwie urządzone teteríe w stylu orientalnym z sziszami, poduchami, dywanami, lustrami i bogatą ornamentyką na ścianach. ♥ 
A jak rzecz się ma w Oksytanii?

Ku mojej radości w tym rejonie również jest dużo herbaciarni (salons du thé)!
Nie powinno to dziwić, zwłaszcza, że południe Francji zawsze ciążyło bardziej ku Hiszpanii, a język oksytański ma więcej wspólnego z katalońskim niż francuskim. ;)
Podobnie jak w Walencji ulice w miasteczkach opisane są w dwóch językach - francuskim i oksytańskim. Czasem nawet można i kataloński spotkać, czego przykładem jest np. opactwo Saint-Michel de Cuxa (francuski) - Sant Miquel de Cuixà (kataloński).  

"Herbaciane salony" znajdują się m.in. w Tuluzie, Carcassonne, Béziers, Albi, Saint-Guilhem-le-Désert i w Castres. W większości są to jednak sklepiki z herbatami i herbacianymi utensyliami. Czasem zdarza się, że w ofercie bywa również możliwość napicia się tego naparu bogów. Zwykle są one połączone z kawiarnią i cukiernią, a nawet winiarnią. Ich herbaciana oferta nie jest bardzo wyszukana, a liście lub torebkę parzy się w typowo europejski sposób w czajniczku. Nie należy się spodziewać, żeby ktoś tam parzył herbatę metodą gongfu cha czy chanoyu albo na sposób bliskowschodni. ;)
Aczkolwiek gwoli ścisłości w dwóch salons du thé zoczyłam gaiwany, czajniczki z glinki yixing i żeliwne

W jednym z nich, w Carcassonne, nawet możliwe jest, że stosuje się gongfu cha, gdyż w tej herbaciarni znajdowało się sporo wschodnich utensyliów, a nawet posążki Buddy.
Tam kupiliśmy sobie przeuroczy błękitny czajniczek z Tybetu z metalowymi okuciami. Spoglądał na nas z wysokości półeczki i prosił, aby go przygarnąć, nie mogliśmy się mu oprzeć. Pełni on funkcję wyłącznie dekoracyjną. 


Tam też kupiłam czarną herbatę z dodatkiem wanilii i czerwonych owoców - Thé de la Cité w czarnej torebce. Herbata jest smaczna i intensywna, poniżej widać ją w trakcie parzenia i smakowania. Błękitna czarka jest moja, zaś czarny czajniczek z chińskim smokiem należy do Właścicieli wynajmowanego przez nas domku. :)



Z kolei herbata w pudełeczku koloru fiołkowo-liliowego - Macaron Violette - to zakup z Saint-Guilhem-le-Désert. Mieszanka zielonej i czarnej herbaty z dodatkiem płatków róż, malwy, jaśminu i pomarańczy, nazwana na cześć fiołkowych ciasteczek macarons à la violette. Jeszcze jej nie testowałam. 

Odkąd dowiedziałam się na studiach o istnieniu opactwa Saint-Guilhem-le-Désert i gdy zobaczyłam jego zdjęcia pokazywane na slajdach w sali wykładowej, zakochałam się i marzyłam, aby je kiedyś zobaczyć. ♥ Samo opactwo ku czci św. Wilhelma (hrabiego Tuluzy, księcia Akwitanii i fundatora klasztoru) robi większe wrażenie na zdjęciach niż w rzeczywistości (wyobrażałam sobie je bardziej "monumentalnie"), ale całe miasteczko jest przeurocze. Na pewno zostanie mi w pamięci. Szkoda tylko, że to już turystyczna masówka z mnogością zwiedzających i sklepików nastawionych na turystów. Trochę byłam tym zaskoczona, gdyż u nas w Polsce mało kto słyszał o Saint-Guilhem-le-Désert.
Chociaż sporo osób zjeżdża do tego miasteczka tylko po to, aby z braku dostępu do morza poplażować i wykąpać się w rzece Hérault. :D

Widok na piękne opactwo, zaliczane do tzw. pierwszej sztuki romańskiej (premier art roman / art roman lombard):