Tradycyjnie, podczas płodzenia artykułu naukowego szukam wszelkich innych zajęć, żeby tylko nie pisać tekstu. :P Padło na parzenie herbaty.
Dość dawno temu kupiłam w Five O'Clock dość nietypowy oolong, bo pochodzący z... Hawajów, o nazwie Hawaii Kīlauea Mountain Oolong.
Zalicza się do mniej oksydowanych herbat turkusowych, ma ładne, lekko pozwijane, ciemnozielone listki, a wśród nich gdzieniegdzie połyskują białe tipsy. Niezaparzona herbata pachnie lekko kwiatowo.
Zaś po zaparzeniu napar smakuje bardzo dobrze - ten z 1 parzenia jest przepyszny! Wyczuwam lekki, ale wyrazisty kwiatowo-miodowy posmak. 2 parzenie było bardziej przepełnione goryczką i mocniej miodowe, bez kwiatów, zaś 3 znów odezwało się kwiatową nutą, ale już nie tak smaczną jak 1.
Zaparzyłam tę herbatę w shiboridashi autorstwa Pana Andrzeja Bero i w takiejże czareczce. Nie chwaliłam się tym ceramicznym nabytkiem jeszcze na blogu. Zawsze marzyłam o dołączeniu przepięknych wyrobów Pana Andrzeja Bero i wreszcie, rok temu na Festiwalu Herbaty w Cieszynie udało mi się to marzenie spełnić. :)
Naczyńko ma przepiękny błękitno-liliowy odcień w miejscach pokrytych barwnikiem oraz ceglasty w partiach surowej gliny.
1 parzenie i widok herbaty przed zaparzeniem: